niedziela, 16 października 2016

...

Pierwsze, łagodne promienie słońca spoczęły na mojej twarzy. Pod powiekami zaistniała jasność, niezaprzeczalny dowód, iż dzień budzi się do życia. Czas wstawać. Niechętnie otworzyłem oczy, rozbudziłem zmęczony wczorajszą eskapadą umysł, rozprostowałem skostniałe ciało. Popatrzyłem przez okno bez okien. Niezaciągnięte zasłony podrygiwały delikatnie, poruszone poranną bryzą. Dzień zapowiadał się dobrze. Ani jednej chmury. Ani jednego, mącącego nieboskłon obłoku.




Spokojnie i bez pośpiechu ubrałem się, założyłem zegarek, sprawdzając jednocześnie godzinę. Kwadrans do siódmej. Mam jeszcze chwilę, aby poddać się codziennemu, porannemu rytuałowi. Wyciągnąłem z kieszeni paczkę AromaS i zapalniczkę odziedziczoną po ojcu. Podszedłem do okna, wychyliłem się delikatnie i odpaliłem grzeszny pierwiastek mojej egzystencji. W momencie, gdy stworzyłem pierwszą tytoniową chmurę, w oknie, po drugiej stronie ulicy pojawił się Jorge. Pomachał do mnie, uśmiechnął się i zniknął. Po chwili z jego okna popłynęła muzyka, a on pojawił się z cygarem w ustach, jakby delikatnie ze mnie drwiąc. Zdawał się mówić: "Jesteś tutaj i nie zaczynasz poranka od cygara? Dziwak jesteś." Jorge ćmiąc tytoniowy zwitek, zaczął poruszać się w rytm salsy. Cudowny spektakl.



Zegar w holu wybił godzinę siódmą. Czas na mnie. Pomachałem na pożegnanie tancerzowi z mieszkania po drugiej stronie ulicy, chwyciłem za kluczyki i wyszedłem. Przy wyjściu z domu spotkałem Ritę, kobietę od której wynajmowałem mieszkanie. Piękna, sześćdziesięcioletnia, radosna Rita.

- Miłego dnia - powiedziała wręczając mi pakunek, termos i paczkę papierosów - Baw się dobrze. Na którą szykować kolację?
- Nie czekaj na mnie. Wrócę późno. Zjem w El Caribe - powiedziałem i uśmiechnąłem się do niej szeroko.
Ehhh ty... - Rita zawsze się o mnie martwi. Matkuje lepiej niż matka.


Z pakunkiem w ręku wsiadłem do samochodu. Przekręciłem kluczyk, silnik zagrzechotał, auto odpaliło. Zielony Pontiac rocznik '55 zaczął toczyć się majestatycznie. W radiu spiker kończył zapowiadać Candido jako kolejnego wykonawcę. W rytm ballady stukałem palcami o kierownicę. Zupełnie bezwiednie dociskałem pedał gazu, zmuszając zmęczone już życiem, auto do większego wysiłku. Jadąc brukowanymi uliczkami, podziwiałem budzące się do życia miasto. Coś niesamowitego. Te wszystkie otwierające się sklepiki, uliczni sprzedawcy rozkładający stoiska na każdym wolnym skrawku ziemi, zapach świeżo parzonej kawy. Psy i koty urządzały sobie poranne wyścigi pomiędzy nogami ludzi sunących do pracy.



Na miejsce dotarłem w niespełna godzinę. Niewiarygodne, że tak niedaleko od miasta można znaleźć prawdziwy azyl. Przywiózł mnie tu pewien starszy taksówkarz, pierwszego dnia mojego pobytu, gdy zapytałem, czy nie zna jakiegoś urokliwego miejsca, gdzie mógłbym, w spokoju, napić się rumu i zapalić cygaro. Droga prowadzi przez gąszcz krzaków i palm, nie jest oznaczona na żadnym planie, na żadnej mapie. Na pierwszy rzut oka wydaje się prowadzić donikąd. Na jej końcu znajduje się najcudowniejsza plaża na całej Kubie. Spokojna, z nieskazitelnie białym piaskiem, nieskalana ludzką obecnością.



Zaparkowałem na szczycie wydmy, w cieniu pochylonej palmy. Wyłączyłem radio grające akurat skoczną kubańską melodię. Nie chcę, aby cokolwiek mąciło ciszę i spokój. Chwyciłem za paczkę od Rity i termos. Podszedłem do maski samochodu i wdrapałem się na nią niczym na kanapę. Rozłożyłem się wygodnie, opierając plecy o szybę i zabrałem się za otwieranie przygotowanego przez gospodynię pakunku. Kawałki soczystego ananasa, mango, guayavapapaya, kilka małych bananów i przepyszne kukurydziane bułeczki wypiekane codziennie rano przez Ritę. Zadbała o wszystko. Znalazłem nawet filiżankę do kawy. Pod owocami znajdowało się małe, szczelnie zamknięte pudełeczko z przyczepioną karteczką, na której widniała odręcznie napisana wiadomość: "W razie, gdybyś nadal był głodny, a nie zdążył wrócić na kolację. Rita". Otworzyłem ciekaw cóż takiego, to będzie. Do moich nozdrzy doleciał dobrze znany mi zapach. Zajadałem się tym, odkąd przybyłem i chyba nigdy mi się ta potrawa nie znudzi. Potrawka z langusty, ryżu i czarnej fasoli doprawiona kminkiem. Coś niesamowitego. Jak niewiele potrzeba, aby z pozoru zwykłe owoce i dobrze znana potrawa przerodziły się w idealne śniadanie.



Przedłużając nastrój i walcząc z sennością, polałem sobie do filiżanki mocnej, czarnej kawy. Wziąłem łyka, przegryzłem tytoniowym dymem i rozciągnąłem się zrelaksowany na masce samochodu. Popatrzyłem w niebo, na którym nadal nie było śladu chmur. Tuż nade mną przeleciał ptak. Majestatycznie wylądował na pobliskiej palmie i zaczął swój poranny śpiew. Wsłuchałem się w jego trele uzupełnione szumem fal rozbijających się o brzeg plaży. Wiatr wtrącił od siebie kilka delikatnych nut. Wszystko to połączyło się w zdumiewającą pieśń. Nadal, patrząc w niebo, poddałem się odprężającej atmosferze koncertu w wykonaniu natury. Niechętnie poddałem się błogostanowi, prowadzącemu do nieuchronnej drzemki. Zanim zamknąłem oczy, usłyszałem jeszcze jak ptasi pieśniarz, uspokoił trel, przechodząc w spokojniejsze tempo. Podziękowałem mu, uśmiechając się serdecznie, po czym przy jego akompaniamencie, w spokoju i z radością w sercu usnąłem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz